29 sierpnia 2012

Nasza klownessa („Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec”)

Nasza klownessa

Magdalena Samozwaniec przywiązywała wielką wagę do stroju i wyglądu. Zacznę więc od zewnętrznych walorów antologii Rafała Podrazy „Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec”. Już pobieżne jej przejrzenie w księgarni wystarczyło, żeby decyzja o zakupie podjęła się właściwie sama. Mnóstwo zdjęć i ilustracji, ciekawa typografia, pomysłowa okładka zaprojektowana przez Marcina Szczygielskiego – to wszystko przyciąga uwagę i kusi. Od dawna autorkę „Na ustach grzechu” darzę wielką sympatią, więc po prostu nie miałam wyboru.

Na zbiór składają się wspomnienia tych, którzy mieli przyjemność poznać Madzię na różnych etapach jej życia. Autor skorzystał z relacji znalezionych w książkach i czasopismach, ale również z listów, rękopisów, niepublikowanych materiałów i własnych notatek z przeprowadzonych rozmów. W 2007 roku Rafał Podraza wydał antologię o prawie identycznym tytule, „Magdalena, córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec”. We wstępie do nowej edycji wyznaje enigmatycznie o poprzedniej: „była to bardziej książka sprawdzająca mnie na polu literackim niż wyrażająca moje ambicje zostania literatem”[1]. To jest drugie, uzupełnione wydanie.

Ucieszyło mnie, że wiele źródeł po raz pierwszy ukazało się drukiem. Poziom wypowiedzi na temat Madzi jest zróżnicowany. Obok ciekawych relacji i głębokich przemyśleń zdarzają się mniej pasjonujące opowieści. Chwilami dyskusyjny wydawał mi się dobór wspominających. To, że ktoś jako chłopiec wysluchał rozmowy telefonicznej swojej mamy z Magdaleną Samozwaniec, to według mnie trochę za mało, by coś ciekawego o niej powiedzieć.

W czasie lektury czasem drażniły mnie powtórzenia. Oczywiście autor antologii nie ma wpływu na to, co powiedziano o Madzi, ale według mnie powinien był dokonać skrótów. Informacja o tym, że Samozwaniec bardzo troszczyła się o swoją urodę pojawia się w tekście chyba kilkanaście razy. Zdarzają się również zdublowane anegdoty, na przykład ta o peniuarze, czy o farbach po Kossakach.

Podobało mi się to, że obraz autorki Marii i Magdaleny, który wyłania się ze wspomnień, jest kontrowersyjny. Według wielu osób była uroczą, radosną sybarytką, „najdowcipniejszą kobietą w Polsce”[2]. Do takiego wizerunku jesteśmy przyzwyczajeni. W relacjach zdecydowanie dominują ciepłe tony, ale zdarzają się też glosy krytyczne. Padają złowieszcze epitety: „wampirzyca, która opaskudziła gniazdo Kossaków”[3] i „rodzinna czarownica”[4]. Zarzucano jej cynizm, egoizm, materializm. Zaskoczyła mnie wyraźna sugestia, że „Na ustach grzechu” nie do końca było dziełem Madzi – w tworzeniu parodii Trędowatej aż nadto wspomagać ją mieli siostra i szwagier. Odnoszę wrażenie, że najcelniej Magdalenę scharakteryzowała Alicja Sternowa, która mawiała o niej „nasza klownessa”[5]. Marian Brandys postrzegał ją podobnie: twierdzi, że Samozwaniec była skrzyżowaniem klowna z kontessą i miała w sobie tragizm klownowski i bohaterski dantyzm[6]. Jeśli ktoś wątpi w liryczną i poważną stronę Madzi, gorąco zachęcam do lektury listu, który napisała do Natalii Gałczyńskiej po śmierci Konstantego.

Mimo głosów krytyki i fumów rodziny, która obraziła się za kąśliwe  sportretowanie w „Marii i Magdalenie”, Samozwaniec wręcz uwielbiano. Nie chodziło wyłącznie o jej zabawne książki. Widziano w niej nie tylko błyskotliwą humorystkę, czarującą kobietę i życzliwego człowieka. Uosabiała też świat, który po wojnie został zmieciony z powierzchni ziemi. Hołubiono ją i adorowano. Ponoć kiedyś w notce w „Przekroju”, napomknęła, że nigdzie nie może kupić chrupkiego pieczywa, które lubi pogryzać w czasie pisania. Reakcja czytelników była natychmiastowa. Magdalena otrzymała liczne paczki z rzeczonym przysmakiem: od producenta z Wrocławia, od miłośników jej książek z całej Polski i z zagranicy. Madzia była wzruszona i oświadczyła dowcipnie, że czuje się po-chlebiona[7].
Magdalena Samozwaniec
[Źródło zdjęcia]
Oczywiście w książce Rafała Podrazy obecne są trzy wątki biograficzne, które najbardziej nurtują miłośników Magdaleny Samozwaniec: jej relacje z siostrą, Marią Pawlikowską-Jasnorzewską (tu ciekawostka - zaskoczyła mnie opowieść Hanny Mortkowicz-Olczakowej, która wspomina, że w czasie rejsu dookoła Morza Śródziemnego „Madzię witano we wszystkich portach jako świetną przedstawicielkę literatury polskiej, podczas gdy Lilka zapomniana, niezauważana kryła się smętnie gdzieś po kątach”[8]), historia wydziedziczonej córki, Teresy i temat małżeństwa z Zygmuntem Niewidowskim (polecam świetną recenzję Izy poświęconą książce 30 lat życia z Madzią). Obawiałam się, że skoro autor „Córki Kossaka” jest z nim spokrewniony, będzie podejmował próby wybielenia wizerunku Zygmusia, ale wykazał się obiektywizmem - pojawiają się również opinie bardzo krytyczne. Dominuje jednak wizerunek Zygmunta anielsko opiekuńczego i zaradnego życiowo, natomiast Magdalena rzekomo akceptowała jego zdrady w myśl zasady: „Chłop musi zdradzać! Ważne jednak, żeby wracał”[9]. Rysują się też różnice w wizerunku rodzin: Kossakowie są neurotyczni i skłóceni z Madzią, podczas gdy rodzina Zygmunta traktuje ją ciepło i serdecznie.
 
Niesamowitą radość sprawiły mi liczne zdjęcia zamieszczone w antologii. Wiele z nich widziałam pierwszy raz w życiu, a pasjonuję się Madzią od dawna. Żałuję tylko, że nie zostały podpisane. Wprawdzie na końcu książki jest szczegółowy spis ilustracji, ale konieczność wyszukiwania była chwilami irytująca dla rozleniwionego czerwcowym słońcem czytelnika. Podoba mi się natomiast pomysł dołączenia drzewa genealogicznego rodzin Niewidowskich i Kossaków, rozdziału z anegdotami, skróconego kalendarium życia pisarki, indeksu osób i szczegółowej bibliografii. Po jej dokładnym przestudiowaniu zdziwiło mnie, że autor nie uwzględnił tomu wspomnień o Magdalenie Samozwaniec, który kiedyś zresztą czytałam, O Magdalenie Samozwaniec (red. Gracjana Miller-Zielińska, Wydawnictwo Literackie, 1979) - zachęcam do lektury pięknej recenzji Zacofanego w lekturze. Niestety, nie mam własnego egzemplarza i nie jestem w stanie stwierdzić, na ile Rafał Podraza posiłkował się tą antologią. Na pewno z niej pochodzi opowieść Haliny Auderskiej o Madzi wyskakującej przez okno do ogrodu w Oborach. Tymczasem na stronie 303 w bibliografii Podrazy  czytamy, że wspomnienie Auderskiej zostało opracowane na podstawie niepublikowanych zapisków za zgodą rodziny. Jak to możliwe, że popularna antologia Gracjany Miller-Zielińskiej została pominięta?

Mimo zastrzeżeń z uśmiechem i wzruszeniem spędziłam kilka godzin w towarzystwie Madzi i jej bliskich. Trudno było się rozstać z córką Kossaka, siostrą Lilki, żoną Zygmusia, bo według Kornela Makuszyńskiego ten potwornie złośliwy łobuz w spódnicy jest niewiastą obłą­kanie miłą, ostrzącą sobie każdego ranka język na rzemie­niu, roześmianą niewiastą, która sypie dowcipy jak kiedyś Zosia zboże kurkom[10]. 
_____________
[1] „Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec”, zebrał i opracował Rafał Podraza, Instytut Wydawniczy Latarnik, 2012, s. 9.
[2] Tamże,  s. 25.
[3] Tamże, s. 14.
[4] Tamże, s. 69.
[5] Tamże, s. 156.
[6] Tamże, s 156. 
[7] Tamże, s 195
[8] Tamże, s. 18.
[9] Tamże, s. 39.
[10] Tamże, s. 27.

Moja ocena: 4
Magdalena Samozwaniec. Zdjęcie z książki (s. 193).

26 sierpnia 2012

No i cóż, że ze Szwecji? (Sofie Sarenbrant, "36 tydzień")


No i cóż, że ze Szwecji?

Na myśl o tym, ile pożytecznych i całkiem zbędnych rzeczy mogłam zrobić zamiast lektury "36 tygodnia", ogarnia mnie melancholia. To se ne vrati. W ramach rekompensaty napiszę o tej książce krótko, bo limit czasu, na jaki zasługuje, już zdecydowanie przekroczył stan alarmowy.

Nie potrafię udzielić rozsądnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie przestałam czytać tej powieści w momencie, gdy jedna z bohaterek przewraca się przypadkiem dokładnie w miejscu, w którym leży skrawek materiału z ubrania zaginionej osoby, od kilku dni poszukiwanej przez mieszkańców Brantevik, rodzinę i policję. Ba! Czytelnicza autodestrukcja pchnęła mnie do tego, by siłą bezwładu przewracać kolejne strony. Nawet po tym, jak okazało się, że jedna z postaci spontanicznie zanotowała numer rejestracyjny samochodu, który zawizgotał oponami pod jej oknem, co - jak się domyślacie - odegrało znaczącą rolę w rozwiązaniu zagadki. Mój czytelniczy instynkt samozachowawczy przymknął oko na cudowne zbiegi okoliczności, irytującą plątaninę wątków, nieprzekonywających bohaterów, podejrzanie wyraźne echa "Pokoju" Emmy Donoghue. Pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie. I mam.

"36 tydzień", zdaniem wydawcy "Przerażający szwedzki thriller!"[1], to pierwszy tom cyklu. Zakończenie jest otwarte, więc czytelnicy, którym w przeciwieństwie do mnie spodoba się powieść Sofie Sarenbrant, będą musieli poczekać do października - wtedy ukaże się w Polsce część druga. Ja chyba pozostanę wierna Mankellowi i Nesserowi.

Zaznaczam, że cenię skandynawskie kryminały (wkrótce recenzja znacznie bardziej udanego). Marzyłoby mi się jednak, by polscy wydawcy wykazywali trochę więcej krytycyzmu. Mam wrażenie, że skandynawskie pochodzenie autora to czasem wystarczający warunek, by książka się u nas ukazała, zaopatrzona we frapujący blurb. Tymczasem po przeczytaniu  "36 tygodnia" chciałoby się  wykrzyknąć: no i cóż, że ze Szwecji?

___________________
[1] Z noty wydawcy na okładce, Sofie Sarenbrant, "36 tydzień", tłum. Teresa Jaśkowska, Wydawnictwo Czarna Owca, 2012.

Moja ocena: 2
Sofie Sarenbrant
[Źródło zdjęcia]

25 sierpnia 2012

Cymelia w kapuście („Bigos hultajski czyli Dawne facecje i anegdoty polskie”)


 Cymelia w kapuście 
Od dziecka nie lubię bigosu, więc do przeczytania antologii opracowanej przez Andrzeja Kempę skłoniła mnie raczej nadzieja na poprawę nastroju niż sentyment do staropolskiego dania. Ze wstępu, a właściwie z Zamiast wstępu, dowiedziałam się, że Bigos hultajski jest owocem lektury licznych książek, czasopism i rękopisów, a zamieszczone w nim fragmenty to zabawne i intrygujące drobiazgi, znaleziska, na które redaktor zbioru natknął się w czasie kwerendy poświęconej poważniejszym tematom. Pomysł nie jest oryginalny. „Bigos hultajski” wpisuje się w nurt książek z historycznymi ciekawostkami Romana Kalety, Juliana Tuwima, Zbigniewa Kuchowicza i Juliusza W. Gomulickiego, których redaktor z atencją wymienia we wstępie. Brzmienie tych nazwisk to również upojna muzyka dla moich uszu. Kempa wyjaśnia też tytuł zbioru: jego antologia, podobnie jak tradycyjny bigos, ma być mieszanką rozmaitych ingrediencji. Również tłustych i pikantnych.

Wbrew temu, co sugeruje okładka, Kempa nie posiłkował się wyłącznie dokumentami z epoki sarmackiej. Wykorzystał sporo tekstów z czasów późniejszych. Najczęściej redaktor skromnie oddaje głos źródłom, a swój komentarz ogranicza do niezbędnego minimum. Anegdot i drobiazgów znalazł sporo – spis treści zajmuje aż pięć stron. Zgodnie z zapowiedzią książka zawiera smakowity miszmasz facecji i intrygujących detali. Czego tutaj nie ma! Jeden z moich ulubionych fragmentów dotyczy baranka wielkanocnego, ofiarowanego królowej Marysieńce Sobieskiej, który
był misternie zrobiony z puchu łabędziego, naśladującego wełnę. Za poruszeniem sprężyny podno­sił się jakby żywy. Miał z boku przypiętą chorągiewkę wielkości ośmiu cali, na której niezmiernie drobnymi głoskami wyraz „Alleluja" był wpisany 18 250 razy, to jest tyle, ile królowa do tego czasu dni przeżyła.[1] 
Królowa  najwyraźniej była zachwycona prezentem, bo w podzięce wręczyła ofiarodawcy pierścień ozdobiony wyrazem „Alleluja” ułożonym z brylan­tów .

Podobała mi się też anegdota o księżnej  Izabeli z Flemmingów Czartoryskiej z czasów, gdy 
między Puławami a War­szawą była granica, na której ściśle pilnowano kontra­bandy; szczególnie bronne były sztuczne paryskie kwia­ty. Księżna wzięła na siebie przewieźć ogromną liczbę bukietów dla wszystkich swoich dam, gotujących się do wesela, i naturalnie do wyprawy panny młodej, a że suk­nie i ozdoby, będące na osobie, nie podpadały kontroli, obszyła swój podróżny szlafroczek girlandami, zdobiąc kapelusz 12 olbrzymimi bukietami, i tak ubrana wysia­dła z największą fantazją z karety, wobec zadziwionych panów celników, z których jedni śmiali się, drudzy byli źli, a starszy wymagał opłaty za kontrabandę, gdyż nikt się w podróży tak nie ubiera, na co Księżna odpowiedziała, „iż wie, że wygląda śmiesznie, ale że lubi kwiaty; nigdy ich nie zanadto”; i pomimo tak wyraźnego prze­kroczenia prawa, dzięki ścisłemu wykonaniu litery przez Prusaków, Księżna, nie zapłaciwszy ani grosza, w kostiumie swym Flory pojechała do Puław.[2]
„Bigos hultajski”okazał się daniem wręcz magicznym, bo pozwolił mi na wędrówkę w czasie. W bardzo zacnym towarzystwie! Wśród bohaterów anegdot jest wielu znanych Polaków, których można nie tylko troszkę lepiej poznać, ale i polubić. Jeśli macie ochotę poetycko poimprowizować z biskupem Ignacym Krasickim podczas przechadzki nad brzegami Skierniewki, dowiedzieć się, dlaczego Stanisław Trembecki nie lubił grzybów, a Stanisław Staszic chodził do teatru w starym płaszczu, rudej peruce i wywoływał rumieniec u młodych aktorek, albo zatańczyć na balu z polską Julią Child, Lucyną Ćwierczakiewiczową i zblazowanym Romanem  Zmorskim (ale uprzedzam, dla niego „ostryga, ryba, blondynka – to jedno”!)[3], koniecznie skosztujcie „Bigosu hultajskiego”. Natkniecie się  też na wielu bohaterów drugiego planu, o których milczy historia. Na kartach podręczników nie spotkamy pani Chrzanowskiej z Puław, która woziła ulubioną owieczkę karetą, ani imć Szaszkiewicza, który w dowód miłości do carycy Katarzyny chciał sobie wyrwać ząb trzonowy, nie wspominając o oficerze, który na śniadaniu u hrabiego Rzewuskiego pomylił cygara z minogami.

Nie pamiętam, żebym czytając antologię Kempy histerycznie pokwikiwała, ale uśmiechałam się wielokrotnie. To klasyczna podczytywanka: „Bigos hultajski” najlepiej smakuje w niewielkich porcjach, raz na jakiś czas. W lekturze od deski do deski sporo traci. Niestety, ja popełniłam ten błąd, ale trudno mi było się od tej książki oderwać. Do kociołka z kapustą muszę jednak dodać odrobinę dziegciu. Brak indeksu nazwisk w takiej antologii uważam za niedopatrzenie, a niestety, Krajowa Agencja Wydawnicza o spisie bohaterów anegdot zapomniała. Bez skutku szukałam też zbiorczej bibliografii. Sympatyczne wrażenie robią natomiast zabawne ilustracje Sławomira Zientalskiego.

Bigosową ucztę zakończę życzeniami. Jan Fryderyk Sapieha, wielki kanclerz litewski i bibliofil, często mawiał, że
pięć jest rzeczy, które się każdemu podobają człeku, to jest: suche drwa do palenia, koń doświadczony do jeż­dżenia, stare wino do picia, dawni przyjaciele do biesia­dy, a stare książki do czytania. [4]
Życzę Wam dostatku wszystkich pięciu elementów.
_____________________
[1] „Bigos hultajski czyli Dawne facecje i anegdoty polskie”, wybór i opracowanie Andrzej Kempa, Krajowa Agencja Wydawnicza, 1989, s. 15.
[2] Tamże, s. 56-57.
[3] Tamże, s. 91.
[4] Tamże, s. 19.   
 
Moja ocena: 4

Andrzej Kempa.

23 sierpnia 2012

Kartka miłości (do czytelnika)


Bardzo nie lubię, kiedy kupiona przeze mnie książka ma wadliwy układ stron albo brakuje w niej fragmentu tekstu. Nigdy nie zapomnę rozpaczy, jaka mnie ogarnęła, kiedy Ania Shirley czekała na wyniki egzaminu, a okazało się, że właśnie w tym dramatycznym momencie w powieści brakuje kilku kartek. Z dalszej części rozdziału udało mi się wydedukować, jak potoczyły się losy bohaterki, ale pamiętam, że byłam bardzo przygnębiona.

Na szczęście zdarza się to niezbyt często. Wtedy zwykle godzę się z losem, bo na myśl o tak zwanych procedurach reklamacyjnych dostaję gęsiej skórki. Zresztą nie przechowuję troskliwie paragonów, bo dokumentacja książkowych zakupów zajęłaby kilka opasłych segregatorów. Dlatego ze wzruszeniem przeczytałam tę niepozorną karteczkę, która kilka dni temu wypadła z jakiejś książki w czasie rozpakowywania kolejnych kompulsywnych zakupów antykwarycznych. Intensywnie pożółkły papier świadczy o tym, że prawdopodobnie pochodzi  z lat pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych. Niby mała rzecz, a cieszy:


Podoba mi się uprzejmy ton i brak założenia, że reklamujący uszkodzony tom jest perfidnym, seryjnym oszustem, a mam wrażenie, że czasami tak właśnie jest traktowany współcześnie.

À propos, czy zauważyliście, że ostatnio zniknęły z książek erraty? Zawsze lubiłam je czytać. Czyżby wydawnictwa uważały, że karteczki ze sprostowaniami zostaną potraktowane jako wypunktowane dowody ich nieudolności? W moim przypadku wręcz przeciwnie, bo zawsze traktowałam je jako wyraz szacunku dla czytelnika. Od baaardzo dawna nie widziałam erraty w nowościach wydawniczych.

Errata z 1793 roku.