30 grudnia 2010

Rok 2010 w książkach, czyli moje subiektywne literackie Oscary - edycja druga

Zacznę od podsumowania. W tym roku przeczytałam 60 książek. Tu znajdziecie pełną listę z ocenami.

Obiektywnie rzecz biorąc, 60 nie jest liczbą  szczególnie imponującą w porównaniu z dokonaniami innych czytelników (jeśli jesteście odważni, zajrzyjcie na przykład do zestawienia S. Krishny za 2010 r.), ale  pod wieloma względami to nie był łatwy rok i jestem z wyniku zadowolona. Odkąd pamiętam, czytanie jest dla mnie ogromną przyjemnością i niech tak pozostanie. Mąż twierdzi, że i tak wyrabiam czytelniczą średnią statystyczną za całą rodzinę. :) Spośród 60 przeczytanych pozycji zrecenzowałam na blogu 43.

Dzięki książkom odbyłam niezapomniane podróże po licznych zakątkach świata. Jak Nils Holgersson ze stadem dzikich gęsi przefrunęłam nad wieloma państwami. To naprawdę była cudowna podróż. "Odwiedzone" przeze mnie kraje to Hiszpania, Włochy, Szwecja, USA, Wielka Brytania, Islandia, Iran, Irlandia, Indie, Czechy, Kanada, Japonia, Pakistan, Francja, Afganistan, Grecja, Korea, Kongo, Finlandia, Austria.

Zaskoczeniem był dla mnie fakt, że proporcje wyglądają następująco: w tym roku przeczytałam 5 książek autorów polskich, 55 autorów zagranicznych. Pierwsze zobowiązanie noworoczne: czytać więcej utworów pisarzy rodzimych.

32 pozycje napisały kobiety, 24 mężczyźni, 3 duety (dwa razy mieszane, jedna powieść wyszła spod pióra dwu pań), jedna  książka to zbiór wywiadów. Wszystko wskazuje na to, że jestem z Wenus. :)

W oryginalnej wersji językowej przeczytałam 7 książek. Drugie zobowiązanie noworoczne: czytać więcej po angielsku.

Na mojej liście zdecydowanie króluje beletrystyka. Trzecie zobowiązanie noworoczne: czytać więcej literatury faktu.

Przejdźmy do ceremonii. Wiem, że na Oscary jeszcze za wcześnie, ale przypominam, że moje są w stu procentach subiektywne. :)
 LITERACKIE OSCARY LIRAEL 2010
Najlepsza postać kobieca
Cesarzowa Elżbieta (Brigitte Hamann, "Cesarzowa Elżbieta"
Najlepsza postać męska
George (Christopher Isherwood, "Samotny mężczyzna")
Najlepszy duet
Alice i Mattia (Paolo Giordano, "Samotność liczb pierwszych")
Najlepsza postać dziecięca
Flawia de Luce - po raz drugi! (Alan Bradley, "Badyl na katowski wór")
Najlepsza postać... zwierzęca :)
Owczarek niemiecki Brutus (Ludwik Aśkenazy, "Psie życie")
Najlepsza scenografia: kolory, smaki i zapachy, czyli najbardziej sugestywny świat przedstawiony
Bodil Malmsten "Moje pierwsze życie" i "Cena wody w Finistere"
Niezwykły klimat i poetycki nastrój
Linda Olsson, "Niech wieje dobry wiatr"
Oscar za najlepszą książkę roku 2010
Paolo Giordano, "Samotność liczb pierwszych"

Oscar honorowy
"Książki i ludzie: rozmowy Barbary N. Łopieńskiej"

A teraz największe rozczarowania ubiegłego roku. Zapraszam na uroczystość wręczenia złotych malin.
Za przekład "Skuggi Baldura. Opowieści islandzkiej" Sjóna
Za tłumaczenie tytułów: "Dumny Bądźżeś" Ireny Douskovej i "Badyl na katowski wór" Alana Bradleya
Za nieumieszczenie przez wydawcę imienia i nazwiska tłumacza w "Pomarańczach w śniegu" Petera Kerra.

A teraz ekskluzywny bankiet. :) 

Jestem ogromnie ciekawa, jak Wy wspominacie kończący się rok?

Z całego serca dziękuję Wam za te dziesięć miesięcy (blog istnieje od lutego), 
za Waszą obecność, komentarze i nieustanne literackie inspiracje.

Życzę Wam cudownego Sylwestra i wspaniałego Nowego Roku! 
 

29 grudnia 2010

Natasha Solomons, "Lista pana Rosenbluma"


Maki na polu pszenicy

"Jeśli zobaczysz kędzierzawą świnię z Dorset, jesteś prawdziwym Dorsetczykiem"[1] – tak brzmi punkt sto pięćdziesiąty pierwszy listy pana Rosenbluma. Wszystko zaczęło się od broszury, którą Jack otrzymał od angielskiego urzędnika imigracyjnego. "Zbiór przydatnych informacji" przeznaczony był dla uchodźców, Żydów pochodzenia niemieckiego i miał im ułatwić asymilację. Najpierw liczył osiem punktów. Przez wiele lat pan Rosenblum opatrywał go komentarzami i pieczołowicie dopisywał kolejne pozycje.

Jackowi Rosenblumowi udało się uciec przed wojenną zagładą. Los ocalił również jego żonę i córeczkę. Niestety, dla pozostałych członków rodziny nie był aż tak łaskawy. Poznajemy dzieje Jacka, Sadie i małej Elizabeth od chwili przybycia do Anglii. Początkowo mieszkają w Londynie, gdzie nasz bohater zakłada lukratywną fabrykę dywanów, potem, realizując  irracjonalne mrzonki Jacka, przenoszą się na wieś. Zaczynają nowe życie  w malowniczym hrabstwie Dorset. Obsesją Rosenbluma staje się bowiem upodobnienie siebie i rodziny do typowych Brytyjczyków, wtopienie się w otoczenie. To nie jest łatwe, bo w czasie wojny niemieckie korzenie wykluczają miłe przyjęcie. Żydowskie pochodzenie Jacka również nie wywołuje entuzjazmu Anglików: "Ż y d. Takie krótkie słowo, a wywoływało tyle problemów."[2]

Chęć upodobnienia się do mieszkańców Wielkiej Brytanii nie wynika tylko z fascynacji Jacka Albionem: "Czuł się członkiem elitarnego stowarzyszenia gorliwych anglofilów, oddanych zachowaniu wszystkiego, co wspaniałe na tej małej wyspie."[3] Bycie takim jak inni i przez to niewidzialnym nakazuje mu również instynkt samozachowawczy: "tylko jeśli staniemy się tacy jak oni, uda nam się wśród nich ukryć. Nie możemy być jak maki na polu pszenicy."[4] Przecież "rolą Żydów jest nierzucanie się w oczy."[5]

Autorka nie tylko świetnie portretuje pana Rosenbluma i jego rodzinę, lecz również towarzysząc Jackowi w rozpaczliwych, często komicznych,  próbach stania się Anglikiem, trafnie przedstawia Brytyjczyków i ich nieszkodliwe dziwactwa, ale też ksenofobię i szowinizm: "W sposób naturalny zakładali swoją wyższość nad każdym innym narodem z taką samą niezachwianą pewnością, z jaką wiedzieli, że pociąg 7.03 do stacji Victoria zatrzymuje się w Vauxhall."[6].

Powieść Natashy Solomons gorąco polecam miłośnikom angielskiej prowincji, gdyż pisarka pięknie oddaje uroki brytyjskiej wsi, jest wrażliwa na jej krajobraz i przyrodę: "Samochód mknął po wąskich dróżkach, spienione kwiecie trybuli i skrzydła ciem połyskiwały biało w poświacie księżyca. Nocne powietrze było gęste od zapachu kwiatów, w każdym niemal ogrodzie rósł kwitnący krzak bzu i unosiła się słodka woń lawendy."[7] Wielbicieli słynnych dzwoneczków z filmu "Bright Star" ucieszy wiadomość, że w powieści jest malownicza scena z ich udziałem.

Co odróżnia "Listę pana Rosenbluma" od innych utworów poruszających bolesną tematykę wojny i holocaustu? "Lista pana Rosenbluma" nie jest kolejną wersją "Listy Schindlera". Przede wszystkim zaskakuje humor. Zaznaczam, że nie są to błazenady w stylu "Allo, allo", a zaprawiony ironią uśmiech przez łzy, jaki znamy z filmu "Życie jest piękne" Benigniego. Książka obfituje w zabawne sytuacje, a stosunek autorki do pana Rosenbluma nazwałabym sarkastyczną czułością. Komicznym faux pas anglofila towarzyszą fragmenty nasycone liryzmem i smutkiem. Na przykład ogromnie poruszyła mnie scena, w której Sadie ma przeczucie, że coś złego dzieje się z jej matką. Wzruszają także jej wspomnienia z Niemiec.

W czasie lektury "Listy pana Rosenbluma" odnosiłam wrażenie, że czytam bardzo dobrą, chwilami wręcz świetną powieść. Mam jednak dwa zastrzeżenia, które obniżyły ocenę. Moim zdaniem książka jest o kilkadziesiąt stron za długa - fragmenty poświęcone budowie pola golfowego nużyły mnie niemiłosiernie. Niemalże fizycznie męczyłam się razem z biednym Jackiem. Drugi zarzut dotyczy portretów mieszkańców Dorset. Uważam, że ich wizerunki nie zostały wystarczająco zindywidualizowane, że można było wydobyć z nich więcej.

Na koniec pochwalę się, że znalazłam w powieści polski akcent. Otóż okazuje się, że Jack słabo znał nasz język i kiedyś czytał polski przekład P.G. Woodehouse’a. Przy okazji dodam, że "Lista pana Rosenbluma" została świetnie przetłumaczona. Fragment o duszkach i poduszkach to translatorski majstersztyk.

Pomimo pokaźnych rozmiarów tej recenzji odnoszę wrażenie, że tylko musnęłam powierzchnię "Listy pana Rosenbluma". Będę niecierpliwie czekać na kolejną powieść Natashy Solomons, bo jej zaskakująco dojrzały debiut  rozbudził mój apetyt.  Premiera "Novel in the Viola" przewidziana jest na 1 marca przyszłego roku.
____________________
[1] Natasha Solomons, "Lista pana Rosenbluma", tłum. A. Górska, Dom Wydawniczy Rebis, 2010, s. 375.
[2] Tamże, s. 320.
[3] Tamże, s. 127.
[4] Tamże, s. 147
[5] Tamże, s. 8.
[6] Tamże, s. 37.
[7] Tamże, s. 316.

Moja ocena: 4+ (tym razem plus jest naprawdę duży :)

Trailery "Listy pana Rosenbluma"

27 grudnia 2010

Jhumpa Lahiri, "Nieoswojona ziemia"


Na wyciągnięcie ręki przez ocean
 ***
jesteś
tak blisko
na wyciągnięcie ręki
 przez ocean

Agata Tuszyńska [1]

Uwielbiam takie książki! W opowiadaniach składających się na zbiór „Nieoswojona ziemia” Jhumpa Lahiri opisuje zwykłe sprawy przeciętnych ludzi, a czytałam jej prozę łapczywie i z trzepoczącym sercem. Fabułę każdego utworu można by streścić w kilku prostych zdaniach. Zbiór tworzy osiem opowiadań. Podzielony jest na dwie części. Pierwsza obejmuje pięć niepowiązanych ze sobą historii. Część druga, pod tytułem „Hema i Kaushik”, składa się z trzech tekstów, które łączą postacie dwojga głównych bohaterów. Najmniej podobał mi się utwór ostatni, melodramatyczny „Upragniony brzeg”, który nieco stonował mój zachwyt.

Bohaterami opowiadań Jhumpy Lahiri są Bengalczycy, którzy wyemigrowali z Indii oraz ich dzieci. Pozornie są to ludzie sukcesu. Mimo dobrze płatnych, prestiżowych zawodów, pięknych domów i samochodów, czują się wyobcowani i boleśnie tęsknią za najbliższymi, którzy zostali w Indiach. Amerykanie nie są tak przychylnie nastawieni do obcych, jak mogłoby się zdawać. Szczególnie dotkliwie odczuwają to dzieci, które cierpią w milczeniu. „Rodzice nigdy nie widzieli udręk swoich dzieci. Nie wiedzieli, że dokuczają im w szkole za kolor skóry albo za dziwne jedzenie, które mama dawała im czasem na drugie śniadanie, jak kanapki z ziemniaczanym curry, od którego chleb robił się zielony.” [2]. W opowiadaniu „Raz się żyje” Hema tak wspomina swoje dzieciństwo: „Zawsze umierałam ze strachu przed urodzinami, kiedy w domu zjawiało się kilkanaście koleżanek i podpatrywało, jak żyjemy.”[3].

Trudnej sytuacji nie ułatwia ogromna presja, jaką wywierają na młodych ludzi rodzice. Jedyna słuszna droga to odnoszenie sukcesów, bycie jednym z cudownych dzieci bengalskich, „które zostały chirurgami, adwokatami, naukowcami lub pisały artykuły na pierwszą stronę „New York Timesa”[4]. Wszelkie odstępstwa są surowo karane. Gdy Sang, bohaterka opowiadania "Niczyja sprawa", została usunięta z Harvardu, jej mama zamknęła się na tydzień w pokoju, a ojciec nie chciał z nią rozmawiać. Jednak nawet Bengalczycy pnący się po szczeblach kariery mają świadomość swojej odrębności,  nęka ich „przepaść różnicy, tak jak piekło i niebo”[5].

Sprowadzenie książki Lahiri do tematyki emigracyjnej byłoby uproszczeniem. „Nieoswojona ziemia” ma charakter uniwersalny. Jest gorzko-słodką opowieścią o samotności, konieczności akceptowania zmian, bolesnym poczuciu utraty. Kilkoro bohaterów musi zmierzyć się z doświadczeniem śmierci bliskiej osoby. Pisarka jest mistrzynią portretu psychologicznego. Jej sposób prezentacji bohaterów kojarzył mi się z malowaniem akwareli. Najpierw pojawiają się szkicowe kontury postaci. Autorka stopniowo wypełnia je kolorami i fakturą, cierpliwie czekając aż poprzednia warstwa wyschnie. Powoli wyłania się przed nami  wielowymiarowy obraz. Dominuje tonacja subtelna i liczne odcienie. Jej bohaterów odbieramy jako bardzo prawdziwe, bliskie nam osoby.

Lev Grossman w ciekawym artykule o Lahiri opublikowanym w "Time" żartobliwie zastanawia się, czy klawiatura jej komputera nie jest przypadkiem pozbawiona wykrzyknika. To celne określenie oszczędnego stylu pisarki, która o gwałtownych emocjach i ludzkich dramatach potrafi opowiadać szeptem, bez wielkich słów i patosu.

Jak „Nieoswojona ziemia” wypada w porównaniu z nagrodzonym Pulitzerem debiutanckim „Tłumaczem chorób”, wydanym w roku 1999? Przede wszystkim uderza większa dojrzałość pisarki, która udoskonaliła swój warsztat i znacznie więcej wie o świecie i ludziach. Nie jest to, niestety, wiedza uskrzydlająca optymizmem, stąd nastrój smutku i zadumy w opowiadaniach z tego zbioru. 


Jeśli sięgniecie po "Nieoswojoną ziemię", zdecydowanie odradzam lekturę noty wydawcy na skrzydełku  przed przeczytaniem książki. Ja na szczęście tego nie zrobiłam. Uprzedzam, że opowiadania zostały tam skrupulatnie streszczone, co odbierze sporą część przyjemności płynącej z lektury. Autorka lubi bowiem zaskakiwać  czytelnika i tworzyć atmosferę napięcia.

 _______________
[1] Agata Tuszyńska, "Nadzieja 2", Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN”, 2010, s. 49.
[2] Jhumpa Lahiri, "Nieoswojona ziemia", tłum. A. Kołyszko, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, 2010, s. 179.
[3] Tamże,  s. 290.
[4] Tamże,  s. 188.
[5] Tamże,  s. 89.

Moja ocena: 5+

23 grudnia 2010

Boże Narodzenie

„Im się jest mniejszym, tym Boże Narodzenie jest większe. Pod gałęziami choinki jest ogromne, jest zieloną dżunglą z czerwonymi jabłkami i smutnymi, cichymi aniołami, które wirują na nitkach, strzegąc wejścia do dziewiczego lasu, a w szklanych bombkach dziewiczy las nie ma końca. Dzięki choince Boże Narodzenie jest absolutnym bezpieczeństwem”.
Tove Jansson, "Córka rzeźbiarza", tłum. Teresa Chłapowska, wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 1999, s.157.

Życzę Wam z całego serca, aby tegoroczne Święta Bożego Narodzenia były naprawdę ogromne! 
Niezapomnianych chwil przy choince, ciepła od najbliższych i licznych książkowych prezentów.

21 grudnia 2010

Sjón, "Skugga Baldur. Opowieść islandzka"

 

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tej książce, sądziłam, że chodzi o stary skandynawski epos, pochodzący z czasów, gdy imiona i nazwiska twórców literatury składały się z jednego wyrazu. Otóż byłam w błędzie. Sjón nie jest islandzkim odpowiednikiem Homera. To postać jak najbardziej współczesna. Tak brzmi pseudonim literacki  pisarza i autora tekstów do piosenek Björk.

Bardzo chciałam przeczytać tę książkę, ale doskonała recenzja Mandżurii  ochłodziła moje zapały. "Skugga Baldur" miał trafić na dalekie miejsce w poczekalni, ale fakt, że ostatnio dwukrotnie natknęłam się na niego w bibliotece, odebrałam jako sygnał, że chyba warto spróbować. Ta opowieść najwyraźniej wybrała mnie.

Po lekturze w pełnej rozciągłości zgadzam się z zastrzeżeniami Mandżurii. Przekład tego utworu jest kuriozalny. Najgorzej wspominam część pierwszą, potem tłumacz nieco nabrał wiatru w żagle. Pod względem językowym „Skugga Baldur” to w wielu fragmentach niezborny potok słów: "wstrząs wczasieciążowy"[1]; „Zdawało się, że zupełnie nie wietrzyć zagrożenia. Jej zachowanie zaświadczało, iż czymś zaspokaja swój głód. Zachowywała się zatem spokojnie, nie kierując uwagi na inne cele.”[2]; „Była poleceniem nakazującym mu wykonanie zadania w rzeczywistym świecie.” [3]

„Skugga Baldur” to opowieść utkana z prozy poetyckiej, rozbita na drobniejsze części. W sytuacji, gdy brzmiące kiepsko frazy ukryte są w zwartym, dłuższym tekście, niczym mniej zdolni śpiewacy w chórze,  nie rażą tak bardzo. Gdy natomiast na całej stronie znajduje się jedno zdanie i brzmi ono tak: „Noc nastała zimna i z rodzaju dłuższych.”[4], ręce opadają. To jest zdecydowanie przekład „z rodzaju gorszych”.

Opisywana historia wyraźnie datowana jest przez autora na rok 1883, tymczasem język tej opowieści to mieszanina biblijno-staropolska z czasów gdy mówiono Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj. Oto przykłady: „Cóż tam zamigotało? Byłżeby to kamień jakowyś?”[5]; „Aliści zawżdy odchowywały się gdzieś podobne nieudaczne pomioty.”[6] Wystarczy sięgnąć po dowolną książkę, którą napisano pod koniec  XIX wieku, by przekonać się, że ludzie porozumiewali się wówczas zrozumiałą mową, a nie patetycznym stylem. 

Cały czas nęka mnie wątpliwość, czy za tym językowym nieporozumieniem stoi tłumacz, czy to sprawka autora. Zdecydowanie pierwszy wariant wydaje mi się bardziej prawdopodobny. Skoro książka jest popularna w wielu krajach, to niemożliwe, by przymknięto oko na językowe łamańce. Anna, autorka bloga Przeczytałam książkę, w swojej recenzji wersji niemieckiej nie zgłasza stylistycznych zastrzeżeń.

Sama opowieść  zaintrygowała mnie, przede wszystkim ze względu na niesamowity nastrój.  Islandia jest dla mnie miejscem niezwykle tajemniczym, i taka też jest  atmosfera tej książki. Opowieść o obsesyjnej pogoni za lisem skojarzyla mi się z "Moby Dickiem" Melville'a. A zmieniając temat na bardziej przyziemny: tym razem książkę polecam osobom na diecie. Kuchnia islandzka nie wywołuje bowiem pożądliwych myśli: „Na dłoń grube plastry baraniego mięsiwa, naleśniki z glazurowanym smalcem owczym, a na dodatek pierś maskonura, suszony łeb dorsza, kwaszona kaszanka, suszona ryba, twaróg mieszany i kostka trzcinowego cukru.”[7].
 _________________
[1] Sjón, "Skugga Baldur. Opowieść islandzka",  tłum. J. Godek, wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 2009, s. 67.
[2] Tamże, s. 11.
[3] Tamże, s. 32.
[4] Tamże, s. 20.
[5] Tamże, s. 25.
[6] Tamże, s. 68.
[7] Tamże, s. 23.


Moja ocena: 3


Sjón

18 grudnia 2010

Peter Kerr, "Pomarańcze w śniegu"


Siempre paciencia 

Czy można od pierwszego wejrzenia zakochać się w jakimś miejscu? Owszem. W każdym razie to właśnie przytrafiło się Szkotowi w średnim wieku, Peterowi Kerrowi, i jego żonie, Ellie, w czasie wakacji na Majorce. Zaznaczam, że nie chodzi o blichtr hałaśliwego kurortu, a sielską, rustykalną scenerię okolic Andratx. Z przyjemnością odkryłam to oblicze hiszpańskiej wyspy, bo dotychczas kojarzyła mi się przede wszystkim ze sztampowymi broszurami biur podróży i kłopotami zdrowotnymi Fryderyka Chopina. Otóż okazuje się, że na Majorce też czasami pada śnieg.

"Pomarańcze w śniegu" to lektura bardzo sympatyczna w odbiorze, a przyczynia się do tego między innymi poczucie humoru autora. Głośno chichotałam czytając na przykład o przygodzie Petera z psem o oryginalnym imieniu... Perro. Uśmiech towarzyszył mi właściwie przez cały czas. Uprzedzam, że żarciki bywają rubaszne i czasami ocierają się o granice dobrego smaku, ale moim zdaniem ich nie przekraczają. Podoba mi się także brak minoderii, dygresji pseudofilozoficznych, które w tego typu książkach występują. To jest zabawna opowieść o trudnych początkach życia w nowym miejscu i Kerr nie próbuje na siłę uczynić z niej czegoś więcej. Zdecydowanie odradzam "Pomarańcze w śniegu" miłośnikom wyrafinowanych esejów podróżniczych, jak również osobom poszukującym praktycznych porad i wskazówek na szklaku turystycznym. To zdecydowanie inna bajka. Nie polecam tej pozycji także osobom na diecie - lojalnie uprzedzam, że opisy hiszpańskich potraw i win są bezlitośnie sugestywne.

Kerr unika skomplikowanych figur stylistycznych, ale stara się w sposób obrazowy pokazać otaczający go świat, przechodząc całkiem gładko od humoreski do poezji: "powitało nas południowe słońce, złota kula zawieszona na tle błękitnej zasłony, zalewająca blaskiem bezmiar Morza Śródziemnego, na którym skrzyły się cekiny odbitego światła. Śnieg odświeżył krajobraz. Zielone zalesione wzgórza, które otaczały beżową, okrągłą bryłę zamku Bellver, odbijały przejrzyste światło słoneczne i oferowały subtelne zapachy sosny i mirtu. Wonie te mieszały się ze słonawym zapachem morza w orzeźwiającym koktajlu balsamicznego zimowego powietrza”.[1] Pomimo nadmiernego przywiązania autora do przymiotników ”Pomarańcze w śniegu” czyta się z przyjemnością. W jednym z wywiadów autor wyznaje, że pisze średnio jedną stronę dziennie i ten brak pośpiechu oraz dbałość o szczegóły widać w jego prozie. Zdziwiła mnie informacja o tym, że Kerr przez osiem lat bezskutecznie usiłował zainteresować wydawców ”Pomarańczami w śniegu”, co powinno natchnąć optymizmem początkujących pisarzy. Niepokojem napawa mnie fakt, że cykl o Majorce liczy pięć tomów. Czy pisząc wciąż o tym samym, można uniknąć sztampy?  Śmiem wątpić. Cóż, najwyraźniej Kerr postanowił wykorzystać możliwie dużo ze swojego pobytu na malowniczej wyspie, jak gdyby wyciskał sok z dorodnej pomarańczy.

W przypadku książek o przeprowadzce do nowego kraju ciekawie jest, jeśli  ojczyzna autora i państwo, w którym się osiedlił, znacznie różnią się od siebie. Taki kontrast wywołuje lawinę zabawnych sytuacji i  spektakularnych nieporozumień. "Pomarańcze w śniegu" są tego przykładem. Gdyby poproszono nas o podanie podobieństw między Szkocją a Majorką, okazałoby się to prawdziwym wyzwaniem. Jedyna zbieżność, o której wspomina w swojej książce Kerr, to zmysł do interesów występujący u mieszkańców tych dwóch tak różnych zakątków świata.

Sądzę, że przekład tej książki nie był wbrew pozorom łatwy. Polski tłumacz wykonał swoją pracę dobrze. Jedynie często pojawiający się "lancz" robił na mnie dość okropne wrażenie. Szkoda jednak, że nie wiadomo, komu gratulować. Wydawnictwo nie uznało za stosowne podać nazwiska tłumacza! Piszę to po kilkukrotnym zbadaniu centymetr po centymetrze strony tytułowej oraz stopki redakcyjnej. Na stronie wydawnictwa Carta Blanca znajdujemy informację, że autorką przekładu jest Ewa Kleszcz. To przykre, że redaktorzy, nawiasem mówiąc skrupulatnie wymienieni z imienia i nazwiska, nie pokusili się o umieszczenie tego "detalu" w książce. Co więcej, na stronie internetowej ze zdumieniem znajdujemy podtytuł „Pierwsza zima na Majorce”, którego próżno będziemy szukać w książce. Pojawia się tylko na okładce. Zapomnijmy również o tytule oryginalnym, roku wydania pierwodruku, czy informacji o prawach autorskich. Wydawca nie uznał za stosowne tych informacji podać! Carta Blanca należy do grupy wydawniczej PWN, więc tym bardziej zdumiewa taka beztroska. Miałam nadzieję, że tylko mnie trafił się wadliwy egzemplarz. Dziś, będąc w księgarni, zajrzałam do innych i niestety, znalazłam to samo, a raczej nie znalazłam tego samego.

Wbrew pozorom majorkańskie impresje Petera Kerra bardzo dobrze komponują się z nadchodzącymi Świętami. Autor opisuje bowiem swoje pierwsze Boże Narodzenie na wyspie. Nie są to wspomnienia idylliczne – strugi ulewnego deszczu, awaria linii telefonicznej i elektryczności, brak bieżącej wody. Chociaż Majorka w rzeczywistości nie jest tak cukierkowa jak w turystycznych folderach, warto z Peterem Kerrem i jego rodziną przenieść się tam na kilka godzin. Nie tylko ze względu na oszałamiające widoki. Przede wszystkim z powodu serdecznych, przyjaznych ludzi, wyznających bardzo prostą ale skuteczną filozofię życiową: Siempre paciencia (zawsze cierpliwość). Takiej właśnie niezmąconej pogody ducha, niezależnej od warunków atmosferycznych, życzę Wam na nadchodzące Święta.
 ____________________
[1] Peter Kerr, "Pomarańcze w śniegu. Pierwsza zima na Majorce", tłum. ?, Carta Blanca, 2010, s. 46-7.

 Moja ocena: 4
Okolice Andratx

15 grudnia 2010

Sandi Toksvig, "Whistling for the Elephants"

 

Cudowne lata pod pudlem

Po lekturze "Niespokojnego człowieka" Henninga Mankella osnuła mnie lepka mgła melancholii. Postanowiłam sięgnąć po książkę radosną i odprężającą. Wybór padł na "Whistling for the Elephants" Sandi Toksvig. Notki na okładce zapewniały mnie, że powieść jest błyskotliwie zabawna. Ożywczo działał  też jej intensywnie mandarynkowy  kolor.

"Whistling for the Elephants" zapowiada się ciekawie. Jest rok 1968. Główna bohaterka, a jednocześnie narratorka, to Dorothy Kane, rezolutna dziesięcioletnia Angielka, która początkowo wiedzie beztroski żywot u boku ekscentrycznych i zamożnych rodziców. W wieku siedmiu lat potrafi w nienagannym francuskim odczytać listę win i złożyć zamówienie w restauracji. Idylla wkrótce się kończy. Państwo Kane przeprowadzają się do Stanów Zjednoczonych. Zamieszkują na prowincji, w miasteczku Sassaspaneck w stanie Nowy Jork. Przyzwyczajona do luksusów matka jest zrozpaczona skromnym domostwem. Pogrąża się w depresji. Ojciec poświęca swój czas pracy, a w wolnych chwilach z maniakalnym uporem rekonstruuje losy rodu. Jest jeszcze brat, Charles, który przebywa w szkole z internatem w Anglii. Nie będzie nam dane go poznać osobiście. Sassaspaneck  nie jest samotną wyspą. Do miasteczka dochodzą echa wojny w Wietnamie i innych wydarzeń politycznych. Oglądamy je przez pryzmat zwykłych ludzi.

Nie znajdując oparcia w skupionych wyłącznie na sobie i swoich ekstrawagancjach rodzicach, Dorothy usiłuje wtopić się w nowe środowisko, co okazuje się zadaniem trudnym. Zderzenie mentalności brytyjskiej z przaśną amerykańską rzeczywistością wywołuje szereg zabawnych sytuacji. Poznajemy obyczaje sąsiadów Dorothy, zaglądamy do ich kiczowatych domostw, uczestniczymy w typowym grillu. Te fragmenty czytałam z uśmiechem. Często przypominały mi sceny z serialu "Cudowne lata", który kiedyś lubiłam. Sandi Toksvig z dużą wrażliwością portretuje malą bohaterkę, która dzielnie szuka sobie miejsca w nowej społeczności. Przypuszczam, że sympatycznej Dorothy pisarka przekazała wiele własnych uczuć i refleksji. Autorka jest z pochodzenia Dunką. Jej ojciec pracował jako korespondent zagraniczny i rodzina wiele podróżowała.

Niestety, w pewnym momencie, a konkretnie od śmierci pudla należącego do sąsiadki, Judith, z powieścią dzieje się coś dziwnego. Zaczyna nużyć i irytować. Dorothy poznaje tajemnicze kobiety, które prowadzą podupadające ZOO i ich historię. Następuje seria wydarzeń, które zmieniają nie tylko samą dziewczynkę, ale wszystkich mieszkańców Sassaspaneck. Niepostrzeżenie książka przeradza się w  tragifarsę i natrętny, chwilami patetyczny feministyczny moralitet, ze sceną zbiorowego zrzucania gorsetów włącznie. Zdaniem autorki mężczyźni to sfrustrowani nieudacznicy. Kobiety to jednostki silne i wybitne, które solidarnie potrafią dać odpór najgorszym kłopotom. Są jeszcze zwierzęta, które Dorothy obserwuje z dużym zainteresowaniem, porównując do świata ludzi. Niestety, nie najlepiej wypadamy w tej konfrontacji

Sandi Toksvig jest z pewnością postacią barwną i nietuzinkową. Studiowała w Stanach Zjednoczonych, następnie ukończyła z wyróżnieniem archeologię i antropologię na uniwersytecie w Cambridge. Nie zdecydowała się na karierę naukową. Mieszka w Wielkiej Brytanii, ale uwielbia podróże (kajakiem przepłynęła Afrykę!). Jest aktorką komediową. Pracuje dla teatru, telewizji i radia, pisze książki dla dzieci i dorosłych. W międzyczasie wychowuje trójkę dzieci swojej byłej partnerki. Moim zdaniem jej typ poczucia humoru i uzdolnień literackich dobrze komponuje się z lekkimi, satyrycznymi powieściami obyczajowymi, bez górnolotnych tonów i dziejowej misji. W każdym razie ja taką pozycję jej autorstwa chciałabym kiedyś przeczytać. Bo wydaje mi się, że mimo zastrzeżeń do "Whistling for the Elephants", kiedyś sięgnę po kolejną książkę Sandi Toksvig. Odpowiada mi jej sardoniczne poczucie humoru i zmysł obserwacji.

Moja ocena: 3+
Sandi Toksvig

12 grudnia 2010

Henning Mankell, "Niespokojny człowiek"

 
       "Wokół niego wciąż tylko ta ogromna cisza. Głębia, w której nie czuć niepokoju morza.”
H. Mankell, "Niespokojny człowiek" [1]
Jeśli podobnie jak ja lubicie powieści kryminalne, w których akcent pada na wnikliwą analizę psychologiczną bohaterów, intrygujący nastrój i smaczki obyczajowe, śmiem twierdzić, że „Niespokojny człowiek” Henninga Mankella przypadnie Wam do gustu. Natomiast zdecydowanie odradzam tę książkę osobom ceniącym w thrillerach wartką akcję, dużą dozę makabry i zakończenie nie pozostawiające żadnych pytań.

Powieść powstała w 2009 roku i stanowi chyba ostateczne pożegnanie autora z cyklem, ukoronowanie serii i jej swoiste zamknięcie. Kurt Wallander ma sześćdziesiąt lat, cukrzycę, lekką nadwagę, odżywia się fatalnie, jest pracoholikiem, prowadzi niezdrowy tryb życia, nie stroni od alkoholu. Pięć lat temu przeprowadził się do domku na wsi. Zrealizował również marzenie o posiadaniu psa. W wieku trzynastu lat miał czworonoga, który zginął pod kołami ciężarówki. Nigdy nie pogodził się ze śmiercią Sagi. Jego pupil to nie do końca rasowy czarny labrador, Jussi. Większość czasu  pies spędza u sąsiadów, bo Wallander angażuje się w rozwiązanie kolejnej zagadki. Tym razem tajemnica nie dotyczy anonimowych osób, a rodziny partnera córki Wallanera, Lindy, i ojca jego wnuczki.

„Niespokojny człowiek” jest hybrydą powieści marynistycznej, szpiegowskiej i political fiction, a są to gatunki, za którymi nie przepadam. Mimo wszystko walory prozy Mankella sprawiają, że tematyka była dla mnie strawna, choć nie ukrywam, że moim zdaniem autor swobodniej czuje się w ramach klasycznej powieści kryminalnej. Wątki szpiegowskie zostały tu trochę przerysowane, co szczególnie uwidacznia się w postaci tajemniczego George’a Talbotha, przypominającego pastisz agenta 007 na emeryturze. Ponadto tak jak to u Mankella bywa, książka mogłaby być o ok. 100 stron krótsza, są fragmenty zdecydowanie "przegadane". Drażnią nieustanne komunikaty o (skąpej!) zawartości lodówki i zamrażarki Kurta. Nie zmienia to faktu, że książki tego pisarza czyta się świetnie. Powieść obfituje w bardzo skrupulatnie sporządzone portrety psychologiczne, nawet wiele postaci epizodycznych, jak na przykład Eber czy Fanny, z pewnością na długo pozostanie w pamięci czytelników. Podoba mi się też częściowo otwarte zakończenie.

Książka Mankella to nie tylko historia kryminalna. To również porażająco smutna opowieść o samotności, starzeniu się i śmierci. „Starość zakrada się podstępnie coraz bliżej”[2] i Kurt dokonuje rozrachunku z własnym życiem. Wnioski nie są radosne. Nastrój beznadziei potęguje posępny krajobraz Skanii oraz fakt, że Wallander „nie pokładał nadziei w religijnych, budujących przekonaniach, że czeka go coś na drugim brzegu mrocznej rzeki. Tam jest tylko ta sama ciemność, z której kiedyś wyszedł.”[3]. Autor wyraźnie sugeruje, że tytułowy niespokojny człowiek to nie tylko von Enke. Nadaje tej metaforze sens bardziej uniwersalny. 

Miłym dla nas akcentem w powieści jest obecność… radosnego polskiego hydraulika! :) Wallander śledził w prasie ożywioną dyskusję, a następnie wezwał fachowca-naszego rodaka: „Chodziło o polskich rzemieślników, którzy ponoć zalewali Europę jak niechciany rój szarańczy. Ale Polakowi wystarczyło ledwie dwadzieścia minut, by poradzić sobie z problemem. Oprócz tego zażądał za usługę zdecydowanie mniej niż Jarmo.” [4] Przemilczmy dyskretnie fakt, iż posługiwał się kompletnie niezrozumiałym językiem szwedzkim. Poza tym, niestety, Polacy wymieniani są jako aktywni działacze światka przestępczego.

Jestem zdeklarowaną miłośniczką przekładów Beaty Walczak-Larsson, ale tym razem uważam, że tłumaczenie jest nierówne. Nie zachwyciły mnie fragmenty: „Człowiek żyje życiem o podwójnym dnie”(s. 236), „Zastygły w bezruchu Jussi przyglądał się drapieżnikowi z zafascynowaniem.”(s.258). Na stronie 347 mowa jest o Lapplandii [ tu zacytuję komentarz tłumaczki: przy "mojej" Lapplandii będę się upierała. Laponia, to obszar obejmujący swym zasięgiem północene rubieże Szwecji, Norwegii, Finlandii i fragment Rosji. Po szwedzku obecnie nazywane Sameland (odchodzi się od niepoprawnej politycznie nazwy Lappland, tak jak nie mówi się o Saamach Lapończycy, zresztą pisze o ładnie tym Bodil Malmsten w "Moim pierwszym życiu :-) Lapplandia, to - w odróżnieniu od "międzynarodowej" Laponii - szwedzka kraina geograficzno-historyczna, podobnie jak na przykład Smalandia. ]. Rozumiem, że tekst był obszerny i praca odbywała się pod presją czasu, ale horrendalna cena książki (49 zł 99 gr!) pozwala mieć nadzieję, że zespół redakcyjny stanie na wysokości zadania. W sklepach internetowych powieść jest dostępna za bardziej humanitarną kwotę, ale pałałam taką żądzą poznania losów Wallandera, że skorzystałam z usług księgarni "naziemnej".

Czytelników, którzy podobnie jak ja nie czytali jeszcze wszystkich tomów cyklu, uprzedzam, że w „Niespokojnym człowieku” autor odwołuje się do zagadek wcześniej rozwiązanych przez Wallandera, co na pewno ma dodać serii jednolitości kompozycyjnej, ale okropnie irytuje, bo pojawia się informacja, kto był mordercą (w przypadku jednej powieści powtarza się to dwukrotnie). Nadal pozostaje dla mnie tajemnicą zgoła kryminalną, dlaczego w Polsce powieści o Wallanderze publikowano w tak dziwnej kolejności, zlecając pracę nad przekładem różnym tłumaczom. Przed nami jeszcze zbiór opowiadań „Piramida” z 2000 roku.

P.S.
Jeśli ktoś z Was planuje zakup domku na odludziu w Szwecji, a z "Niespokojnego człowieka" wynika, że jest to bardzo modne, Kurt Wallander poleca Smalandię.
_______________
[1] Henning Mankell, "Niespokojny człowiek", tłum. B. Walczak-Larsson, Wydawnictwo W.A.B., 2010, s. 169.
[2] Tamże, s.365.
[3] Tamże, s. 16.
[4] Tamże, s. 249.

Moja ocena: 4+


 Henning Mankell